wtorek, 29 lipca 2008

O demokracji słów kilka

Nasza polska demokracja, chociaż wiekowa i z tradycjami, nie jest idealna. Wynika to chyba z braku poczucia odpowiedzialności jednostki za losy całego narodu. Każde kolejne pokolenie staje się coraz bardziej samodzielne, a raczej egoistyczne. Po wyborach powinno mieć już tylko pretensje do siebie, że wygrała ta partia a nie inna, bo staruszki ze wsi czują się bardziej odpowiedzialne za losy narodu niż młodzi i wykształceni ludzie w miastach. Po doświadczeniach związanych z komunizmem, kiedy to rozdzielano wszystkim po równo i wszyscy równo nic nie mieli, nastąpił czas kapitalizmu, kiedy każdy myśli tylko o sobie i chce mieć jak najwięcej. Oczywiście gdy ktoś ma więcej od innych, to trzeba go zaraz „upupić”.

Ziemią obiecaną dla wielu były i są Stany Zjednoczone. Uznawane za wzór współczesnej demokracji. Eldorado, w którym każdy może dojść „od zera do bohatera”. Cały świat śledzi trwającą tam kampanię wyborczą. Mamy wrażenie, że wszyscy obywatele biorą czynny udział w życiu politycznym – spotykają się z kandydatami, a nawet potrafią zaatakować znajomego tylko z powodu innych poglądów. Żeby ułatwić im głosowanie, państwo wspiera się na nowoczesnych technologiach komputerowych, żeby uniknąć błędów ludzkich przy liczeniu głosów. A co jeśli nagle okaże się, że maszyny do głosowania podają błędne wyniki? Czy ludzie nie zaczną wątpić w demokrację? A może Bush został prezydentem nie z woli narodu, a kogoś kto zmanipulował głosowanie?

Jeśli to chociaż trochę was interesuje, to zapraszam do obejrzenia filmu „Hacking democracy” dostępnego pod następującym linkiem:
http://freedocumentaries.org/film.php?id=234


Więcej...

piątek, 25 lipca 2008

Odcinek III – Szwajcaria

Na samą myśl o tym etapie podróży robiłam się spokojniejsza. Nie bałam się już tak bardzo jak we Francji, gdzie wszyscy wokół mówili w języku, którego nie rozumiałam. Jednak wielojęzyczność tego kraju okazała się zgubna. Z jednej strony komunikaty w pociągach podawane po niemiecku, francusku, angielsku i czasem włosku, a z drugiej język mówiony był mieszaniną niemieckiego, francuskiego, włoskiego i ich rdzennego widzi mi się. Tak więc okazało się, że potrafię zrozumieć tylko pewne słowa kluczowe, za to (na szczęście) oni rozumieli bez problemu mój niemiecki. A poza tym, nawet ekspedientki w piekarni mówiły po angielsku :)

Po wrażeniach z zatłoczonego i ruchliwego Paryża wydawało nam się, że życie w Szwajcarii płynie jakoś wolniej, spokojniej. Dech w piersiach zapierał widok lazurowych jezior i wysokich gór, które były tuż tuż na wyciągnięcie ręki.

Naszym punktem docelowym był Zermatt. Nie chcąc tracić czasu i dobrej pogody, już pierwszego dnia wjechaliśmy na szczyt Gornergrat najwyżej położoną kolejką wąskotorową w Europie. Szczyt powitał nas chłodem i wspaniałym widokiem na otaczające góry i jęzory lodowca. Matterhorna (najwyższego szczytu w okolicy) nie było widać w całości, bo na samym czubku była chmura.


Udało nam się tam spotkać stado koziorożców alpejskich. Do komitetu powitalnego przyłączył się również świstak, który przysiadł na chwilę kilka metrów od torów kolejki. Zmęczeni, ale szczęśliwi wracaliśmy do przytulnego hotelu, gdzie z dziką przyjemnością zażywaliśmy kąpieli w wannie :)


Drugiego dnia pogoda się popsuła. Cały Zermatt zatopiony był w burzowej chmurze, na szczęście pogoda w górach szybko się zmienia, więc gdy tylko trochę się wypogodziło wjechaliśmy na Sunneggę. Główną atrakcją tego miejsca był szlak, gdzie upolowaliśmy stadko świstaków.

***Ile świstaków jest na zdjęciu?***

Potem zrobiliśmy sobie spacer. Chcieliśmy iść pomarańczowym szlakiem, ale na skrzyżowaniach nie było żadnych oznaczeń, tylko kierunki na konkretne wsie lub jeziora. Zeszliśmy więc do Zermattu – ta trasa dostarczyła nam sporo emocji, niepewności i pięknych widoków.

***Wszystkie drogi prowadzą do Zermattu...***

Główną atrakcją w Szwajcarii miał być wjazd na górę Klein Matterhorn (3883 m). Sam wjazd na górę trzema różnymi kolejkami linowymi dostarczał wielu emocji. Pogoda nie była idealna, ale postanowiliśmy spróbować. Na najwyższej stacji kolejki była ujemna temperatura, padał śnieg i wiał bardzo silny wiatr, a do tego górę otaczały gęste chmury. Żeby dostać się na szczyt trzeba było wejść do tunelu we wnętrzu góry, gdzie znajdowała się winda na platformę widokową na szczycie. Zaraz po tym jak weszliśmy do tunelu zgasło światło. Awaria zasilania trwała dobre 20 minut. Było strasznie zimno, na szczęście mieliśmy ze sobą trochę pysznej szwajcarskiej czekolady :)


Po uruchomieniu zasilania nie pozwolono nam już wjechać na szczyt z powodu złych warunków meteorologicznych. Udało nam się trafić kilka momentów gdy wiatr rozwiał chmury i podziwiać piękne, a zarazem groźne, szczyty. Na szczęście na stacji pośredniej panowały lepsze warunki.

Dla poprawienia humorów po, nie do końca udanej, wyprawie poszliśmy na kolację na serowe fondue. To był nasz pierwszy i smakowicie niezapomniany raz z tą potrawą. A po powrocie do hotelu udało nam się upolować szczyt Matterhorna w całej okazałości.


Ostatni dzień w Szwajcarii spędziliśmy jadąc do Zurychu przez malownicze alpejskie dolinki, tunele i pagórki nad błękitnymi jeziorami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miasta. Spacerowaliśmy i robiliśmy zakupy, żeby przygotować się do nocnej podróży do Wiednia. Zurych wydał nam się całkiem przyjemny, chociaż nie mieliśmy za dużo czasu i sił na zwiedzanie. Zachwyciła nas czystość jeziora nad którym leży i zachód słońca, którym żegnał nas na dworcu.




Więcej...

środa, 16 lipca 2008

Odcinek II – Francja

W rozpędzonym do 320 km/h pociągu z Frankfurtu nad Menem do Paryża, rozpoczęliśmy kolejny etap podróży.

Paryż przywitał nas kolejkami do automatów z biletami i labiryntem korytarzy na stacjach metra. Stare, rozklekotane wagoniki oraz klaustrofobiczne i brudne stacje nie nastrajają pozytywnie do tego miejsca. Wszędzie są tłumy, a pędzący ludzie nie dają innym czasu na zastanawianie się, tudzież podziwianie przepięknej, zabytkowej architektury.

Jedliśmy średniej klasy obiady za 30 € (za dwie osoby), ale naprawę warte swojej ceny np. sałatka z krewetek i awokado, grillowane kalmary z ryżem, udka kurczaka zapiekane z warzywami na słodko, na deser tarta z owocami, a na koniec kawa.

Zdobywamy 2/3 Wieży Eiffla. Wbrew obiegowym opiniom 700 schodków nie jest tak trudne do przejścia : ) Na sam czubek niestety nie docieramy, bo kolejka jest na kilka godzin stania, a do tego jedyna kasa na naszym poziomie była zamknięta.



Kolejki są zresztą wszędzie… Dlatego nie udało nam się dostać do Musee d’Orsay za pierwszym razem, ale w czwartek przyjechaliśmy wcześniej i wszystko poszło gładko. Niestety gdzieś w połowie zwiedzania rozładowały się nam baterie w aparacie…



Z obowiązkowych punktów programu udało nam się jeszcze odwiedzić Łuk Triumfalny i Centrum Georgesa Pompidou, które trochę nas rozczarowało, bo oczekiwaliśmy większej możliwości interakcji, a znaleźliśmy przede wszystkim tradycyjną galerię sztuki współczesnej.



Żeby trochę odpocząć od miejsc typowo turystycznych urządzaliśmy sobie liczne spacery krętymi uliczkami dziesiątej dzielnicy i nie tylko. Paryż rzeczywiście wygląda uroczo i spokojnie wieczorem. Można całkiem samotnie spacerować po przystani nad Sekwaną.



Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do niewielkiego miasteczka o nazwie Dieppe położonego nad brzegiem kanału La Manche. Kamienista plaża, klify, średniowieczny zamek na wzgórzu robiły niesamowite wrażenie – szkoda tylko, że akurat zmieniała się pogoda i zwiedzanie utrudniały gwałtowne ulewy.



Nie żałujemy jednak tego wyjazdu, bo w Dieppe jedliśmy niezapomniany obiad… Nie będę wchodzić w szczegóły, podam tylko dania główne: płaszczka po normandzku i mule w śmietanie. Pycha :)


Więcej...

niedziela, 13 lipca 2008

Odcinek I – Niemcy

Niemcy pojawiły się w planie podróży z dwóch powodów. Na pierwszym miejscu był z pewnością mój sentyment - chęć odwiedzenia znajomych w Hannoverze, poczucia interkulturalnej atmosfery i słodkawego zapachu tego miasta. Z drugiej strony, nie wiele mniej ważny był fakt przejazdu ICE - najszybszymi pociągami w Niemczech. Czyli dla każdego coś miłego :)

W Berlinie spędziliśmy godzinę na nowoczesnym dworcu Berlin Hauptbahnhof. Ciężko się trochę tam połapać gdzie co jest, a pędzące tłumy na pewno tego nie ułatwiają. Zjedliśmy mega kebab na obiad – tzn. po normalnej porcji, ale w Niemczech dają je tak duże, że ciężko zjeść :) A potem było nasze pierwsze, wygodne i ciche, ICE.

Hannover powitał nas znajomym widokiem dworca oraz zapachem świeżego pieczywa, lukrecji i smażonej chińszczyzny. Nikt na nas nie czekał, więc pojechaliśmy tramwajem na wskazany przystanek i siedzieliśmy tam, bo deszcz lał strumieniami. Gdy przestało padać pojawiły się znajome twarze Huyen i Ngan.



Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Daliśmy im prezenty (polskie słodycze i wielkanocne palmy), a w zamian otrzymaliśmy dwa słomiane kapelusze i wietnamską ucztę na kolację. Maciek przypomniał sobie słodycze, którymi kiedyś częstowała nas Ngan (coś w stylu suszonych śliwek obtoczonych w imbirowej mazi?). Myśleliśmy, że może nas poczęstuje, ale oczywiście dała nam całe pudełko O MAI.



Na drugi dzień zrobiliśmy kilka pożegnalnych zdjęć, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Musieliśmy jeszcze kupić Mezzo Mixa (mieszanka coli z sokiem pomarańczowym), bo pewien colo-maniak, by nie wytrzymał oraz świeże bułki z piekarni na dworcu, przed kolejną podróżą ICE.



Frankfurt nad Menem został dołączony do planu podróży bardzo późno, w sumie tylko po to, żeby nie było problemu ze zdążeniem na pociąg do Paryża. Okazał się jednak zaskakująco miłym miejscem. Dworzec był ładny i zadbany, nasz pokój w hotelu przytulny i niedrogi.



Pogoda dopisywała, więc byliśmy na spacerze nad Menem. Panorama miasta wyglądała bardzo interesująco. Z jednej strony widać było strzelistą wieżę (chyba) gotyckiej katedry, a z drugiej nowoczesne drapacze chmur. Mamy nadzieję jeszcze tam wrócić.


Więcej...

piątek, 11 lipca 2008

Wróciłam…

Cała i zdrowa, trochę opalona, jestem już w Warszawie, która w żaden sposób nie odczuła mojej nieobecności, a przynajmniej tego po sobie nie pokazuje :)

Wynajęta kwiaciarka spisała się całkiem dobrze, bo kwiatki nadal mają zielone liście, a jeden nawet niedługo zakwitnie. Tylko biedny Frosch wydaje się być trochę markotny, ale postaram się mu wynagrodzić te samotne chwile.

Hmm… Czujemy się teraz dziwnie, bo nagle wszyscy wokół mówią po polsku. Mam nadzieję, że uda nam się w ten weekend powrócić do normalnego trybu życia. Chwilowo skutecznie ściąga nas na ziemię popsuta spłuczka w WC…

Przywieźliśmy około 400 zdjęć, z których trzeba wybrać materiał do prezentacji dla znajomych. Jeśli chodzi o reportaż słowny z podróży, to będę go zamieszczać tutaj w postaci kilku fragmentów – każdy z nich będzie dotyczył innego kraju.

Na dobry początek zacytuję wam nasze zapiski wykonane 28.06.2008, kiedy wsiedliśmy do pociągu do Berlina.

Początek. Wczesna pobudka po, i tak nie przespanej, nocy. Ostatnia kontrola bagażu, niezjedzone śniadanie i w drogę. Na dworcu ostatnie złotówki wydajemy na książkę i już można rozkoszować się początkiem podróży.

Miarowy stukot kół. Słońce za oknem, smak RedBulla i ta rzadko spotykana chwila specyficznego szczęścia, przywołująca na myśl podróże z rodzicami z dawnych lat.

W przedziale mamy całkiem miłe towarzystwo. Wystarczyła krótka wymiana zdań, żeby wprowadzić przyjazną atmosferę. Podobno „miłe są złego początki”, ale miejmy nadzieję, że podczas tej podróży uda nam się sfalsyfikować to twierdzenie.

c.d.n.


Więcej...