Na samą myśl o tym etapie podróży robiłam się spokojniejsza. Nie bałam się już tak bardzo jak we Francji, gdzie wszyscy wokół mówili w języku, którego nie rozumiałam. Jednak wielojęzyczność tego kraju okazała się zgubna. Z jednej strony komunikaty w pociągach podawane po niemiecku, francusku, angielsku i czasem włosku, a z drugiej język mówiony był mieszaniną niemieckiego, francuskiego, włoskiego i ich rdzennego widzi mi się. Tak więc okazało się, że potrafię zrozumieć tylko pewne słowa kluczowe, za to (na szczęście) oni rozumieli bez problemu mój niemiecki. A poza tym, nawet ekspedientki w piekarni mówiły po angielsku :)
Po wrażeniach z zatłoczonego i ruchliwego Paryża wydawało nam się, że życie w Szwajcarii płynie jakoś wolniej, spokojniej. Dech w piersiach zapierał widok lazurowych jezior i wysokich gór, które były tuż tuż na wyciągnięcie ręki.
Naszym punktem docelowym był Zermatt. Nie chcąc tracić czasu i dobrej pogody, już pierwszego dnia wjechaliśmy na szczyt Gornergrat najwyżej położoną kolejką wąskotorową w Europie. Szczyt powitał nas chłodem i wspaniałym widokiem na otaczające góry i jęzory lodowca. Matterhorna (najwyższego szczytu w okolicy) nie było widać w całości, bo na samym czubku była chmura.
Udało nam się tam spotkać stado koziorożców alpejskich. Do komitetu powitalnego przyłączył się również świstak, który przysiadł na chwilę kilka metrów od torów kolejki. Zmęczeni, ale szczęśliwi wracaliśmy do przytulnego hotelu, gdzie z dziką przyjemnością zażywaliśmy kąpieli w wannie :)
Drugiego dnia pogoda się popsuła. Cały Zermatt zatopiony był w burzowej chmurze, na szczęście pogoda w górach szybko się zmienia, więc gdy tylko trochę się wypogodziło wjechaliśmy na Sunneggę. Główną atrakcją tego miejsca był szlak, gdzie upolowaliśmy stadko świstaków.
***Ile świstaków jest na zdjęciu?***
Potem zrobiliśmy sobie spacer. Chcieliśmy iść pomarańczowym szlakiem, ale na skrzyżowaniach nie było żadnych oznaczeń, tylko kierunki na konkretne wsie lub jeziora. Zeszliśmy więc do Zermattu – ta trasa dostarczyła nam sporo emocji, niepewności i pięknych widoków.
***Wszystkie drogi prowadzą do Zermattu...***
Główną atrakcją w Szwajcarii miał być wjazd na górę Klein Matterhorn (3883 m). Sam wjazd na górę trzema różnymi kolejkami linowymi dostarczał wielu emocji. Pogoda nie była idealna, ale postanowiliśmy spróbować. Na najwyższej stacji kolejki była ujemna temperatura, padał śnieg i wiał bardzo silny wiatr, a do tego górę otaczały gęste chmury. Żeby dostać się na szczyt trzeba było wejść do tunelu we wnętrzu góry, gdzie znajdowała się winda na platformę widokową na szczycie. Zaraz po tym jak weszliśmy do tunelu zgasło światło. Awaria zasilania trwała dobre 20 minut. Było strasznie zimno, na szczęście mieliśmy ze sobą trochę pysznej szwajcarskiej czekolady :)
Po uruchomieniu zasilania nie pozwolono nam już wjechać na szczyt z powodu złych warunków meteorologicznych. Udało nam się trafić kilka momentów gdy wiatr rozwiał chmury i podziwiać piękne, a zarazem groźne, szczyty. Na szczęście na stacji pośredniej panowały lepsze warunki.
Dla poprawienia humorów po, nie do końca udanej, wyprawie poszliśmy na kolację na serowe fondue. To był nasz pierwszy i smakowicie niezapomniany raz z tą potrawą. A po powrocie do hotelu udało nam się upolować szczyt Matterhorna w całej okazałości.
Ostatni dzień w Szwajcarii spędziliśmy jadąc do Zurychu przez malownicze alpejskie dolinki, tunele i pagórki nad błękitnymi jeziorami. Późnym popołudniem dotarliśmy do miasta. Spacerowaliśmy i robiliśmy zakupy, żeby przygotować się do nocnej podróży do Wiednia. Zurych wydał nam się całkiem przyjemny, chociaż nie mieliśmy za dużo czasu i sił na zwiedzanie. Zachwyciła nas czystość jeziora nad którym leży i zachód słońca, którym żegnał nas na dworcu.
Więcej...