poniedziałek, 26 maja 2008

Punkt widzenia bluźniercy

Wyjechaliśmy w środku nocy (około drugiej). Do dziesiątej mieliśmy przejechać 500 km – dotrzeć do miejsca, w którym żadne z nas jeszcze nie było. Robiliśmy to wszystko dla cioci Róży, dla której czas i tak już się nie liczył. Poranek był mglisty. Część drogi przespałam, a resztę bawiłam się w pilota. Udało nam się dotrzeć do Dzierżoniowa.

Dzień był pochmurny i padał deszcz. Tak jakby niebo łączyło się z nami w smutku, wylewając łzy nad trumną. Pogrzeb odbył się w małej, cmentarnej kaplicy. Kobiety płakały. Mama też, aż zrobiło jej się słabo i krew przestała jej krążyć w dłoniach. Ściskałam ją mocno za ręce, żeby choć trochę je ogrzać.

Było mi przykro z powodu cioci, ale nie potrafiłam rozpaczać. Zawsze w takich chwilach tłumaczę sobie, że to zmarli powinni płakać nad naszym losem. Cioci jest teraz na pewno lepiej. Nie czuje już bólu, którego miała w życiu aż nadto. Zadziwiające otrzeźwienie zawdzięczam też lodowatemu spojrzeniu starszej kobiety, stojącej niedaleko pod ścianą. Gdy zrobiło się ciasno chciałam jej ustąpić miejsca, jednak mama powstrzymała mnie znaczącym uściskiem, zmuszając tym samym do wyboru pomiędzy wymuszonym dobrym uczynkiem, a opieką nad nią.

Po wszystkim były kondolencje. Nie podeszłam. Nie potrafiłam znaleźć słów, które byłyby odpowiednie w takiej chwili.

Wracając stamtąd, wstąpiliśmy do sanktuarium w Częstochowie. Było po drodze, a ja jeszcze nigdy tam nie byłam i chyba już więcej nie będę...

Zajechaliśmy na wielki parking – płatny, ale „dobrowolną ofiarą”. Wieża kościoła, była jakieś 200 metrów od nas, a wokół sklepy z pamiątkami i budki z fast foodem. Tłum, choć nie można było tego nazwać godziną szczytu. Im bliżej celu – komnaty ze świętym obrazem – tym więcej puszek na ofiary za to i za tamto.

Obraz – jak obraz, święta relikwia. Skromna – piękna w skromności, choć przygnieciona miejscami ciężarem złota. A wokół... to przechodzi ludzkie pojęcie, a przynajmniej moje. Nigdy w życiu, nigdzie nie widziałam, aż tylu bogactw. Ściany poobwieszane złotem i srebrem (łańcuszki, monety itd.). Sznury ogromnych bursztynowych korali, piasku pustyni i drogocennych kamieni, których nawet nie nazwę.

To bogactwo uderzyło mnie i... odrzuciło. To tak jakby ci, klęczący pokornie ludzie chcieli przekupić Boga. Wzbudziło to tylko we mnie niesmak i odrazę. Pomyślałam o milionach głodujących, chorych i biednych ludzi na całym świecie. Z Boga, który kazał kochać bliźniego, pomagać sobie nawzajem, dawać jałmużnę, ludzie zrobili tu bożka miłującego się w bogactwie. Naprawdę, łatwiej mi było zbliżyć się do Pana w tej skromnej kaplicy cmentarnej, niż w tym sławnym sanktuarium, do którego rokrocznie tylu ludzi pielgrzymuje.

Rodzina patrzyła ze zdziwieniem na moje oburzenie. Nie rozumieli o co mi chodzi. Dla poprawy humoru, po wyjściu zaciągnęli mnie na lody na parkingu. To tylko przybiło ostatni gwóźdź do trumny... Czułam się jak po wyjściu z supermarketu. Ciekawe dlaczego, władze kościelne sprzeciwiają się handlowi w niedzielę, skoro same zmieniają świątynie w domy handlowe. Zapłać, a będziesz zbawiony...

Bluźnię? Być może. Piszę zgodnie z własnym sumieniem. Ten tekst przecież nic nie zmieni. Liczba bogactw w kaplicy będzie się nadal powiększać. Powracamy do błędów pierwszych chrześcijan, wystawiając na cokole złoty posąg cielca.

IX.2005

Brak komentarzy: