Chcąc oderwać się trochę od rzeczywistości i przeczytać coś innego niż materiały do magisterki, pożyczyłam od koleżanki „czytadło”. Rzeczownik „czytadło” oznacza w naszym kręgu literaturę lekką, może niezbyt ambitną, ale specyficznie wciągającą, która przenosi do świata wyobraźni i jednocześnie nadaje się do czytania w autobusie. Taką książką miał być właśnie „Zmierzch” Stephenie Meyer. No i?
Czarna okładka i hasło reklamowe, mówiące, iż jest to światowy bestseller o wampirach, ustawił poprzeczkę oczekiwań dosyć wysoko. A jednak… czekało mnie rozczarowanie.
Początek, który zwykle warunkuje to czy czytelnik dotrwa do końca książki, wlókł się niemiłosiernie. Denerwowały mnie drobiazgowe opisy sytuacji i odczuć głównej bohaterki. Nie potrafiłam na równi z nią ekscytować się wydarzeniami (najwyraźniej nie umiem wczuć się w psychikę 17-latki, albo autorka nie potrafiła jej dobrze opisać). Na szczęście od połowy tomu akcja zaczęła się rozkręcać.
Generalnie pomysł na tekst uważam za całkiem interesujący – stworzenie nowoczesnego wizerunku wampirów, które żyją wśród ludzi. Zastrzeżenia mam głównie do warstwy stylistycznej. Zastanawiam się tylko czy wymyślne epitety na określenie każdego rodzaju uśmiechu Edwarda były zamierzeniem samej autorki, czy pojawiły się w trakcie tłumaczenia na język polski.
Pomyślałam sobie również, że książka mogłaby być ciekawsza i bardziej tajemnicza, gdyby historia była opowiedziana z perspektywy drapieżnika, któremu nagle świat staje na głowie, zamiast spragnionej miłości nastolatki… ale to już tylko takie moje niewinne dywagacje :)
Mam wrażenie, że film może być ciekawszy od samej książki, ponieważ nie zawiera warstwy narracyjnej, do której miałam najwięcej zastrzeżeń. Czy tak jest przekonam się wkrótce.
Więcej...